poniedziałek, 1 października 2012

IX. Jak to było z majorem Coatsem w Kanadzie.



- Batalion Coatsa? – zawtórowała Vinghen odrywając dłonie od prowizorycznego opatrunku Andersona. – Batalion Coatsa tutaj, w Kanadzie? Przecież on nigdy nie stacjonował w Kanadzie!

Lavina odwróciła się od okna. Noc była namacalna. Ciemność gęstniała. Tylko jaśniejące czerwienią okręgi wybijały się sponad krwawej łuny wzbijającej się ponad Vancouver. Żniwiarze nie próżnowali. Czerwień ich promieni rozświetlała na prawo od Kwatery Głównej Przymierza. Na lewo też, choć już rzadziej. I mimo, że smród spalenizny nie wydawał się tak okropnym jakim był z początku; przyzwyczajanie przychodziło z czasem. A przecież nikt nie chciał przyznać, że przyzwyczaił się do zapachu śmierci.

- Spójrz na niego, Vin. Sapie jakby krył krowę przed chwilą – druga MacTavish buchnęła chmurą dymu, po czym przekazała papierosa sapiącemu Vedze. – Major James Coats równoznaczny jest z Londynem. Coats i Londyn stosuje się zamiennie. Nie pomyliliście się przypadkiem poruczniku?

- Nie – odrzekł twardo James. – Służyłem pod nim. Znam jego ulubione..

- Pozycje? – uśmiechnęła się jadowicie Lavina.

- Manewry..

- Tym lepiej – mruknęła triumfując. - To wiele tłumaczy. I twoim zeznaniom nadaje powagi.

- Przestań pieprzyć  i ścisz się. Ten cały zwiad to był poroniony pomysł – żachnęła się starsza MacTavish wsparta o ścianę. Otarła twarz rękawem munduru, nadal bacznie spoglądając na przesiąknięty krwią prowizoryczny bandaż zawiązany wokół klatki Andersona. – Gdzie ich widziałeś?

- Na zachód od „łączności”..

Nagle huknęło tak, że aż zakłuło w uszy a Vega wypowiadając w tym samym czasie swoje „łączności” zdawał się szeptać. W tej samej chwili zerwał się kawał sufitu. Gruchnęło ponownie, z hukiem i brzękiem wyleciały ostatnie szkła z ram. Stracili równowagę, Lavina poleciała jak uderzona taranem, padła na posadzkę, przejechała przez pół auli i zatrzymała się dopiero na drzwiach ewakuacyjnych. Dziękowała w duchu za ludzi, którzy je zabarykadowali. Vinghen instynktownie zakryła sobą Andersona przed lecącym nań tynkiem. Zawyły ostre odłamki parkietu, zawirowały przez ułamek sekundy, zagroziły leżącemu płasko Jamesowi. Niemal odruchowo osłonił głowę dłońmi, świadom nędznej osłony. Gdy trzęsienie umilkło, zerwał się na równe nogi, zerknął ku górze i dostrzegł błękit, który ocalił go przed niecałkowitą utratą ważnego narządu. Lavina uśmiechnęła się słabo, przeniosła ruchem nadgarstka lewitującą nad nim pozostałość sufitu na przeciwległą część sali.

- Żyjesz, Vega? – dobiegł głos Vinghen zza sterty gruzu.

- Dobra jest – odrzekł sam Vega, przykładając dłonie do leniwie krwawiącej skroni. Skinął drepczącej w jego stronę Lavinie.

Albo przynajmniej tak mu się zdawało, że dreptała w jego stronę. MacTavsih ominęła go i podeszła do okna lub do tego co z tego okna pozostało i wyjrzała ostrożnie. Gdzieś na dole, na dziedzińcu, ktoś okropnie zawodził, ryczał z bólu. 

Martwiaki nie wiedzieć skąd, niby szarańcza, okrążyły a w końcu i rzuciły się na nieszczęśnika. Jak na człowieka, zawył nieludzko.

Odwróciła wzrok.

Kątem oka dostrzegła zamierzającego się na nią kanibala. Schyliła się w samą porę, gdy wystrzeliwany przezeń pocisk zatrzymał się w miejscu, gdzie dosłownie przed chwilą miała głowę. Zsunęła się po ścianie, by mimowolnie opaść na podłogę.

Wywęszyła dym i swąd spalenizny. Ale ten smród nie pochodził z dołu, zza okna. Był bliżej.

O wiele bliżej.

Od drzwi rozległo się walenie.

- Spóźniłem się z tym cholernym zwiadem – mlasnął Vega, dobywając ulubionego Argusa i mierząc w drzwi zamlaskał ponownie. – Nah, za późno, cholera, za późno!

Lavina wyszczerzyła zęby, zapłonęła błękitem począwszy od zaciśniętych pięści, przez drżące nogi aż po czubek. Vinghen wygramoliła się zza kupy gruzu, prychnęła, położyła dłoń na jego ramieniu, drugą sięgnęła po Windykatora.

- Nie, poruczniku. To oni przybyli za wcześnie.












Drzwi wypadły z zawiasów, do środka buchnął ów wywęszony przez Lavinę smród spalenizny wraz z chmarą wypatrzonych przez Lavinę uosobionych wynaturzeń.

Byli szybcy. Ale oni byli szybsi.

I wtedy rzucili się sobie do gardeł i zwarli w śmiertelnym uścisku.

Chciałabym wiedzieć, pomyślała Vinghen, wyrzynając swój omniklucz z jednej z głów kanibala. Chciałabym wiedzieć, pomyślała i zdzieliła kolbą Windykatora martwiaka, który obrzydliwym odnóżem godził w Vegę.

Chciałabym wiedzieć po co to wszystko.

I dlaczego.







Shepardów dwóch, gdyż tak zostali ochrzczeni nim jeszcze wzięli szturmem kompleks, wlazło do auli wraz z Liarą i Kaidanem, gdy było już po wszystkim. Gdy Vinghen opatrywała rozcięty czerep Vegi a Lavina doglądała rzężącego Andersona.

- Wszystko w porządku Vega?

- Ciekawe – wyszczerzył zęby ulubieniec Sheparda -  dlaczego wszyscy o to pytają?

John poklepał go po ramieniu. Podniósł wzrok i spojrzał pytająco na Lavinę. Ta pokręciła głową. Rachel przeszła się pomiędzy tym, co zostało z kanibali. Co najmniej tuzin dwóch ludzkich głów utwierdzonych na ogromnym tułowiu śledziły Rudą martwymi spojrzeniami zbielałych par oczu. Podniosła z posadzki zużyte przegrzewacze ciepła i zważyła je w dłoni.

- Tu za moment zacznie się rzeź – powiedziała twardo. Rozejrzała  się po wszystkich. Chciała mieć pewność, że każda para oczu zwrócona jest na nią i nie tylko są to oczy kanibali. – A za moment plus moment wchodzimy my.

- Zaraz przy „łączności” spotkałem majora Coatsa ze swoim odziałem. Stawiali opór jednostkom Żniwiarzy na zachodniej flance. Byli pod ciężkim ostrzałem.

- Pieprzenie – syknęła młodsza MacTavish, podtrzymując admirała, jednocześnie uważając by dygocząc nie uniósł się do góry. – Coatsa nie ma w Kanadzie. I nigdy nie było.

- Synu, to naprawdę ostatnia rzecz, o którą martwiłbym się na twoim miejscu – odparł słabo Anderson, jakby nie słysząc nad sobą Laviny. Próbował unieść się na łokciach. Blady jak nie przymierzając śmierć, wciąż podtrzymywany, wycharczał: „Coats. Vancouver” i upadł bezwiednie na jej kolana.

 Zemdlał.

- Potrzebujemy pomocy medycznej – Rachel skierowała wzrok na brata. Jej głos nabrał desperackiego wydźwięku. – Musimy się stąd wydostać.

- Powiedz mi coś czego nie wiem - John ze świstem wypuścił powietrze.

- Dorżnijmy ich – wypalił Vega, zacierając ręce. – Dorżnijmy to ścierwo na schodach, przeprawmy się do Coatsa. Linia tam im pękała, może moglibyśmy złamać styk. Rozsypią się, w pojedynkę nie stanowią zagrożenia..

- Nie zdołamy niespostrzeżenie przemknąć niosąc admirała.. – odezwała się dotąd milcząca Liara. Była względnie nietknięta. 

Nie widać po niej było trudu walki w pierwszej linii. Cholerne asari, pomyślała Vinghen napotykając jej wzrok, zawsze swoją jędrną błękitną ocalą. Potem spojrzała na siostrę, która wydawała się być z tego faktu niezwykle uradowana. A potem Vinghen przyrzekła sobie, że dowie się jak i z kim jej siostra żyła, kiedy ten rozgardiasz się skończy i ocalą swoje niemniej jędrne dupska.

- ..nawet stosując najbardziej zmyślne taktyki – ciągnęła T’Soni. Vinghen strasznie nie podobał się jej protekcjonalny ton.

Wtedy też rezolutnie odezwała się Lavina:

- Mahomet nie może do góry, góra przyjdzie do Mahometa.










Jak można było się spodziewać, komunikacja radiowa zawiodła. Może nie tyle co zawiodła, lecz zniweczyła genialny plan MacTavish, na który wszyscy żywo zareagowali. Rzecz jasna, prócz Andersona. Pomysłodawczyni w całej swej złości wyciągnęła Claymore i władowała w nadajnik ostatnią serię grubego śrutu marki Rosenkov (na co później niemożebnie narzekała).

A skoro plan MacTavish wziął łeb a nikt nie wpadł na inny, przyjęto plan Vegi i wcielono go w życie. Jedyną rzeczą świadczącą o jego świetności był fakt, że łatwo było go spamiętać.

A słowo „dorżnijmy” kołatało się w głowie jak jakiś upiór. Drążyło mózg jak robaczek drążący jabłko.

Po schodach schodzili dwójkami; rodzeństwo z przodu, potem szła starsza MacTavish z ulubionym Windykatorem gotowym do wywalenia swoich klasycznych dwuseriowych strzałów, a za nią Liara utrzymująca barierę ochronną nad Jamesem podtrzymującym Andersona. Pochód zamykali Lavina i Kaidan swoim wsparciem biotycznym.

Przed nimi ciągnęły się schody. Dym płoził się po nich i dusił. Ale oni schodzili w dół, schodami tonącymi w szarości, piętro po piętrze.

Ledwo słyszalny dźwięk upadających zużytych przegrzewaczy ciepła i poprzedzający krzyk: „ładuję”.

Rozdzierające krzyki pomiotów zlewały się z oddawanymi seriami karabinów. I eksplozjami biotycznymi.

Krew na stopniach była niebezpieczna przy ich zmęczeniu.

Nasza i ich, pomyślała Rachel napierając do przodu. Idąc ramię w ramię z Johnem.

To wszystko nasza i ich krew. Oni byli ludźmi, my będziemy nimi.

Ale krew to krew.











Omijając walające się pod nogami kamienie, weszli do miasta.

Vancouver.

Wiatr hulał na pustych ulicach, niosąc ze sobą pył i piach.

Osmolone kikuty budynków sterczały żałośnie, jakby wznosząc niemą skargę do bogów. Z niektórych wciąż unosił się dym, inne ciągle jeszcze lizały języki płomieni.

Nad pobojowiskiem wzeszło krwawe słońce, które momentalnie zakrył Żniwiarz. 



VIII. Ale zacznijmy, dajmy na to, od początku.



Pierwsze: zdrada.

Drugie: nienawiść.

Trzecie i czwarte: zwątpienie.


A przecież hymn nowego początku miał dopiero rozbrzmieć.


Rozbrzmiewał słabo. Powoli. Z cicha wplątywał coraz to niższe dźwięki. Widmową poświatą stanowił granice możności podjęcia walki o wyparcie groźby Żniwiarzy. A także i zwiastowanych Żniw. Widmową poświatą stanowił rozeznanie pomiędzy sprzymierzeńcami a prawdziwym wrogiem. Linia zaufanych i trzymanych na dystans zacierała się. Człowiek gubił swoją, nawiasem mówiąc, dość okrutną miarę, podług której wyznawał o przyjaciołach i wrogach. A więc miał zawierzyć swoje życie komuś, kto jeszcze dzień wcześniej działał z ramienia ludzi celujących w niego. Jak przypieczętować taki sojusz?

- Ty nawet nie wiesz o co prosisz! – żachnęła się Rachel. – Ziemia jest teraz oblegana. To cholerne samobójstwo.

- Na Ziemi jest moja siostra – MacTavish uniosła dłonie w żywej gestykulacji – i Johnny. Nie możemy ich tam zostawić..

- A miliardy innych?


Piąte i szóste: potępienie i strach.

Po siódme: cierpienie.

Ósme: gniew.


- Po mnie wróciłaś – syknęła MacTavish, co z jakiś powodów zabrzmiało niczym zarzut – Rzuciłaś wszystko w diabły i wróciłaś.

- To co innego... Inne okoliczności. Przypominam, że nad moją głową nie wisiała
 wówczas kohorta galaktycznych kosiarek – odcięła się Shepard nie podnosząc głosu.


Dziewiąte i dziesiąte jednocześnie: pożądanie i zemsta.

Niczym popełnienie grzechu wypełniało grzesznika. A czymże w takim razie był grzech? Grzech był kwintesencją nieprawości. Wraz z nim przybyły; zemsta, strach i gniew, po jego prawicy stało zaprzaństwo, lewicą jego było wszeteczeństwo. Grzech towarzyszył od urodzenia; upajał się konsekwencjami, zmuszał do popełnienia, łaknął potknięcia, kusił nieznanym. W swoim dotychczasowym, naiwnym trzydziestoletnim życiu, Lav nie sądziła, że gwałtowna żądza może być tak szelmowsko irytująca. W samej swej irytacji, piękna.

Chociaż uciekająca się do banału.


- Poradzi sobie! – warknęła komandor przerywając jej gwałtownie i zaskakującą złością – Jak zwykle, zresztą.

Tym razem Lavina zamrugała w  oszołomieniu.

- A więc …to o to chodzi?!  Skazujesz ich oboje właśnie dlatego?! - kobieta umilkła na chwilę, zmełła siarczyste przekleństwo. A potem parsknęła śmiechem, który nie trwał długo. Mierzyły się wzrokiem tocząc niewidzialny bój. Morze słów niewypowiedzianych, zadawanie pytań i szukanie nieistniejących odpowiedzi.

MacTavish była tą, która pierwsza w końcu przerwała ciszę.

I znów ważyła słowa. Z tych samych powodów, co wcześniej.

- To zabawne, wiesz? Wydaje ci się, że znasz kogoś. Że bardziej już nie można. Że cię nie zaskoczy. Że możesz ufać. Prawda? Gówno prawda! A prawda jest stara jak świat, bo z gówna miodu nie zrobisz. Zasrany interes, huh, Shepard?

Rudowłosa wywróciła oczami.

- Litości… Oszczędź mi tego pseudo-emocjonalnego bełkotu. Chcesz konkrety? Nie zdążymy na czas, nawet, jeśli żyją. Stracimy cenny czas, na którego utratę nie możemy sobie pozwolić, nie teraz. A jeśli żyją… poradzą sobie. Mój braciszek jest wystarczająco zaradny. Jestem pewna, że zaopiekuje się też twoją siostrą. W końcu John jest cholerną legendą ludzkości.


Taką też filozofię wyznawało się w tamtych dniach. W dniach umiejętnego dobierania słów i gestów. Umiejętnego dobierania kamratów. Gdzie walka u boku ludzi, których czynów się nie rozumiało, bywała nieczęsto walką wewnętrzną.














- Lav, uch, nie wytrzymam dłużej..– wrzasnęła Liara utrzymując blok gruzu niestabilnym polem biotycznym.

Sama Lav splunęła, niemal w locie zauważając krwawą plwocinę. Zwinęła się jak fryga, niewidzialnym strumieniem popchnęła nadbiegających oszołomionych pracowników budynku dowództwa Przymierza, aby momentalnie złapać upadającą bezwładnie Liarę. Zdążyła ją jeszcze ucałować w czoło, gdy gruz runął z okrutnym łomotem, skutecznie tamując war zone od uciekających z niej. Jak się okazało, tamując również jedyne wyjście z dziedzińca.

Na poszukiwania „tylnych” wyjść nie znajdzie się czasu, zważywszy na napór wrogich jednostek. Uczciwiej byłoby powiedzieć o ich przysłowiowym waleniu drzwiami i oknami. Z chwilą, gdy jakiś szaleniec powalił Żniwiarza, presja ustała dwojako -  frontalny nacisk ustąpił pola lewej flance, która niemal momentalnie zapełniła się martwakami, gdy zapadł się tamtejszy budynek biurowca. 

Chwila wystarczyła, by ukryte wśród całkowicie zawalonej zachodniej ściany pojedyncze zombie błyskawicznie skoczyło ku Shepard. Kobieta instynktownie uchyliła się przed atakiem, jednak bezskutecznie; zdążył ją sięgnąć.

Odskoczyła.

Czuła, jak zaczyna ogarniać ją przerażenie, mimo, że ledwo drasnął jej tarczę. Wiedziała, że musi zakończyć to, nim niepotrzebnie straci siły. Złapała mocniej za broń. Musi rąbnąć, nim się zastawi.. lub zrobi cokolwiek. Nie może zaryzykować bólu. Nie teraz, kiedy jej dowództwo wisi na włosku. Ilekroć wspominała Akuze, tylekroć wypominali Elizjum. Trzeba było pokazać jej wyższość nad Johnem. I jego dowództwem. Inaczej znów będzie tylko siostrą niezliczenie utytułowanego braciszka.

Mimo, że nikt tego nie przyzna wprost. Ale liczyć się będzie rozkaz Johnnego. I tylko jego.

Skoczyła do niego, wykręcając przegub do efektownego uderzenia. Miał to być manifest wobec beznadziejności sytuacji.

Martwiak padł. Od strzału.

Świst wystrzeliwanej kuli z Predatora poznałaby wszędzie. A tylko John używał broń starej daty. Odwróciła się do niego. Miał na sobie osmalony mundur a twarz wykrzywił w łobuzerskim uśmiechu. Stał na zrujnowanej ścianie zachodniej jak nie przymierzając biblijny wybawca ludzkości w pełnej krasie.  

Podchodząc, położył dłoń na jej ramieniu, szczerząc zęby w jeszcze bardziej łobuzerskim uśmiechu.

- Vega do mnie! – wydarł się, próbując przekrzyczeć ogólny galimatias. – MacTavish!

Najpierw odwrócił się młody chłopaczek.

Potem dwie kobiety.

Jednocześnie.


VII. Jak rozwaliłem Żniwiarza granatnikiem.




John Shepard rozejrzał się po swoim ostatecznie upostaciowionym areszcie domowym.

„Niezwykły” powiedział na głos.

„Niezwykły” było właściwym określeniem. Jeśli wierzyć Andersonowi, Hackett stanął faktycznie na głowie, zapewniając mu schronienie przed żądnymi krwi batarianami. Zastanawiał się, ile teraz stoi jego głowa w listach gończych. I ciekawe czy ktoś się porwie na taką stawkę. Wiedział, że napaleńcy zawsze się znajdą. Mimo, że tylko garstka batarian została w Galaktyce.

Bał się jednak o Normandię dryfującą w przestrzeni. Wieść o jej umknięciu z Ziemi spowodowała w nim wiele rozterek. Z jednej strony zdawał się rozumieć posunięcie, z drugiej odczuł to jako zdradę, pozostawienie go tutaj. Od tamtego czasu przez jego głowę przeleciało multum czarnych scenariuszy. I bynajmniej nie z połamanymi kulasami Jokera w roli głównej.

„Ciekawe, kiedy mnie zwolnią z aresztu? Przed czy po inwazji?” Rachel będzie na czas, żeby go odbić? Czy będzie rżnąć bohatera w pojedynkę? Nadal nie mógł uwierzyć, że działała z ramienia Cerberusa. Że tak łatwo przyjęła ich jako swoich byle osiągnąć cel.

- Komandorze – do jego kwatery wszedł bezpardonowo młody byczek, okraszony gustowną blizną ciągnącą się przez cały policzek. Chłopaczek wyglądał na nie mniej niż dwadzieścia lat, trzydziestki jeszcze nie dobił. Jego „komandorze” było miękkie, zawadiacko przeciągał ostatnią sylabę.

- James, mógłbyś czasem anonsować się mojemu kamerdynerowi. Że też wam, poruczniku, nie wstyd tak ładować się komuś do prywatnych komnat.

- Komandorze – powtórzył z szelmowskim uśmiechem – ja robię wam za kamerdynera.

John uznał za niestosowne komentować. Parsknął z cicha. Lubił chłopaczka.

- Niemniej, muszę was eskortować do Kwatery Głównej Przymierza nim.. nim pani komandor zrobi to za mnie. I nie chciałbym ponaglać do opuszczania waszych komnat, ale.. - Vega zamlaskał i niespokojnie się poruszył, kiedy poczuł jak jego interkom zabuczał w kieszeni.

- Vega, jesteś już dużym chłopcem – Shepard odwrócił głowę w poszukiwaniu swojej przepustki. Gdy ją niemal w biegu złapał z łóżka, James zniknął tuż za zakrętem.

Zamieszanie, jakie panowało na korytarzu, którym zdążali, zdawało się nieco przytłaczać. Galimatias dotyczył oficerów wszelakiej maści, cywilów krzątających się przy swoich stanowiskach, nawet N7 pospiesznie wertujących góry papierów. Każdy wydawał się mieć nagle coś ważnego do zrobienia. Z nakazem od samej góry.

James raptownie się zatrzymał.

John nie zdążył wyjrzeć zza Vegi, usłyszał tylko cyniczne „żegnajcie miłe, przednie zęby” skierowane w jego stronę. Porucznik momentalnie wyprostował się jak struna i zasalutował.

Kobieta naprzeciwko skinęła głową wielkopańsko. Uśmiechnęła się do Sheparda, który wyjrzał sponad ramienia Vegi. Był to uśmiech zasłużonej służbistki. A on znał ten uśmiech.

- Vinghen – Shepard ścisnął jej wyciągniętą dłoń niemal w biegu.  

















- To mi się poszczęściło – sapnął Anderson, trzymając się za prowizoryczny opatrunek owinięty wokół klatki piersiowej. Krew jeszcze nie zdążyła sczernieć. – To mi się poszczęściło! Trafiłem na wybawców Galaktyki, w miejscu, gdzie zaczęto ją niszczyć!

Ale zacznijmy, dajmy na to, od początku.

Gdy przylecieli na miejsce wraz z konwojem zabezpieczającym, dopadło ich zaćmienie. Nad kompleks Kwatery Głównej Przymierza i siedziby najwyższego dowództwa Żniwiarz opuścił się tak nisko, że przysłonił jedyną nieprzysłoniętą przez dym trawionych przez ogień gmachów część słońca. Choć było to niepojęte, Żniwiarz napotykał opór ze strony ocalałych. Co było jeszcze bardziej niepojęte – najeźdźca był niewielkich rozmiarów. Był z całą pewnością mniejszy od Suwerena od połowę; był także znaczony pokaźnym overkillem. Chociaż wydawało się to niemożliwe – broniący wyżłabiali w nim jeszcze większy overkill. Jak gdyby chcieli po sobie pozostawić pamiątkę.

Shepard momentalnie wyskoczył z pojazdu. Nie bez trudu przepchał się przez krzątających się z konwoju zabezpieczającego, po czym porwał za granatnik leżący przed drzwiami wejściowymi do siedziby. Nie miał czystej linii strzału. Miał przed sobą wpół nadpalony budynek biurowca, który momentami zasłaniał cel. Nie mógł też podejść bliżej – ściągnąłby na siebie niepotrzebną uwagę. Po chwili jednak kątem oka dostrzegł nadciągające zombie. Westchnął sążniście, wyrwał do przodu, przypadł do północnej ściany budynku biurowca. Ścisnął mocniej granatnik.

- Odchyl ładnie skrzydełko jak się prosi – wymamrotał. I wyszedł na wprost Żniwiarza.

A ten jakby na życzenie odchylił powłokę osłaniającą lśniący szkarłatny okrąg. Rozległ się rozdzierający syntetyczny ryk, gdy Shepard wypuścił serię granatów bezpośrednio w  krwawy jaśniejący punkt. Łypnął złowrogo, jego mechaniczne odnóża zadygotały, rozkołysały się jak cienkie pajęcze nogi, aby w końcu upaść wzbijając tumany kurzu.

John spojrzał po swoich oddychając ciężko. Skandowali. Jak za dawnych czasów.

Ale trzeba było się otrząsnąć. Jeden Żniwiarz zwycięstwa nie czyni.
Pognał do Vegi i Vinghen.

I weszli do kwatery.

Cała trójka wspinała się po kolejnych piętrach, znajdując na schodach i pomieszczeniach poznaczonych dziurami powykręcane ciała, niektóre całkowicie spalone i anonimowe. Część boleśnie znajomych. Wszystkie zastygłe w przerażeniu, jakby nigdy nie słyszeli o groźbie Żniwiarzy. Shepard wciąż czuł tę bezsiłę, gdy nikogo nie mógł już uratować. Bogowie milczeli w swym wielkim dziele zniszczenia.

Pierwsze co przywitało ich, gdy dopadli do głównej auli, był unoszący się swąd spalenizny. Ale i Anderson ich przywitał - ostrzałem.

- Admirale! – Wrzasnęła kobieta, unikając ognia za filarem - swoi!

Admirał przetarł twarz rękawem munduru i zadał sobie ten trud przyjrzenia się „swoim”. Jego twarz naznaczona kroplami potu, nabrała radosnego wyrazu, gdy dojrzał Johna powoli wychodzącego zza futryny.

Ich trójka zbliżyła się.

- To mi się poszczęściło – sapnął Anderson, trzymając się za prowizoryczny opatrunek owinięty wokół klatki piersiowej. Krew jeszcze nie zdążyła sczernieć.
 – To mi się poszczęściło! Trafiłem na wybawców Galaktyki, w miejscu, gdzie zaczęto ją niszczyć!

- Anderson – zaczął Shepard, nie mogąc opanować drżenia głosu. – Musimy cię stąd zabrać.

- A mówiłeś im, że nadejdą – ciągnął Anderson, zdając się go nie słyszeć. – Ale oni nie chcieli cię słuchać. Nie przygotowaliśmy się.. Gdyby tylko chcieli cię posłuchać..

Vinghen przykucnęła obok wspartego o powaloną ławę dowództwa admirała. Jej dłonie były również roztrzęsione, gdy próbowała zaaplikować medi żel do rany. Vega i John złapali go i próbowali podnieść. Anderson zawył, upadł boleśnie, nicujący ból klatki piersiowej pozbawił oddechu a potem falą mdłości runął z trzewi do gardła.

Gdyby ktoś znajdował się w kwaterach głównych najwyższego dowództwa Przymierza mógł usłyszeć przeraźliwe wrzaski, zlewające się w unisono, w przejmującą elegię końca. Ale nikt nie mógł.

A hymn nowego początku miał dopiero rozbrzmieć.