poniedziałek, 1 października 2012

IX. Jak to było z majorem Coatsem w Kanadzie.



- Batalion Coatsa? – zawtórowała Vinghen odrywając dłonie od prowizorycznego opatrunku Andersona. – Batalion Coatsa tutaj, w Kanadzie? Przecież on nigdy nie stacjonował w Kanadzie!

Lavina odwróciła się od okna. Noc była namacalna. Ciemność gęstniała. Tylko jaśniejące czerwienią okręgi wybijały się sponad krwawej łuny wzbijającej się ponad Vancouver. Żniwiarze nie próżnowali. Czerwień ich promieni rozświetlała na prawo od Kwatery Głównej Przymierza. Na lewo też, choć już rzadziej. I mimo, że smród spalenizny nie wydawał się tak okropnym jakim był z początku; przyzwyczajanie przychodziło z czasem. A przecież nikt nie chciał przyznać, że przyzwyczaił się do zapachu śmierci.

- Spójrz na niego, Vin. Sapie jakby krył krowę przed chwilą – druga MacTavish buchnęła chmurą dymu, po czym przekazała papierosa sapiącemu Vedze. – Major James Coats równoznaczny jest z Londynem. Coats i Londyn stosuje się zamiennie. Nie pomyliliście się przypadkiem poruczniku?

- Nie – odrzekł twardo James. – Służyłem pod nim. Znam jego ulubione..

- Pozycje? – uśmiechnęła się jadowicie Lavina.

- Manewry..

- Tym lepiej – mruknęła triumfując. - To wiele tłumaczy. I twoim zeznaniom nadaje powagi.

- Przestań pieprzyć  i ścisz się. Ten cały zwiad to był poroniony pomysł – żachnęła się starsza MacTavish wsparta o ścianę. Otarła twarz rękawem munduru, nadal bacznie spoglądając na przesiąknięty krwią prowizoryczny bandaż zawiązany wokół klatki Andersona. – Gdzie ich widziałeś?

- Na zachód od „łączności”..

Nagle huknęło tak, że aż zakłuło w uszy a Vega wypowiadając w tym samym czasie swoje „łączności” zdawał się szeptać. W tej samej chwili zerwał się kawał sufitu. Gruchnęło ponownie, z hukiem i brzękiem wyleciały ostatnie szkła z ram. Stracili równowagę, Lavina poleciała jak uderzona taranem, padła na posadzkę, przejechała przez pół auli i zatrzymała się dopiero na drzwiach ewakuacyjnych. Dziękowała w duchu za ludzi, którzy je zabarykadowali. Vinghen instynktownie zakryła sobą Andersona przed lecącym nań tynkiem. Zawyły ostre odłamki parkietu, zawirowały przez ułamek sekundy, zagroziły leżącemu płasko Jamesowi. Niemal odruchowo osłonił głowę dłońmi, świadom nędznej osłony. Gdy trzęsienie umilkło, zerwał się na równe nogi, zerknął ku górze i dostrzegł błękit, który ocalił go przed niecałkowitą utratą ważnego narządu. Lavina uśmiechnęła się słabo, przeniosła ruchem nadgarstka lewitującą nad nim pozostałość sufitu na przeciwległą część sali.

- Żyjesz, Vega? – dobiegł głos Vinghen zza sterty gruzu.

- Dobra jest – odrzekł sam Vega, przykładając dłonie do leniwie krwawiącej skroni. Skinął drepczącej w jego stronę Lavinie.

Albo przynajmniej tak mu się zdawało, że dreptała w jego stronę. MacTavsih ominęła go i podeszła do okna lub do tego co z tego okna pozostało i wyjrzała ostrożnie. Gdzieś na dole, na dziedzińcu, ktoś okropnie zawodził, ryczał z bólu. 

Martwiaki nie wiedzieć skąd, niby szarańcza, okrążyły a w końcu i rzuciły się na nieszczęśnika. Jak na człowieka, zawył nieludzko.

Odwróciła wzrok.

Kątem oka dostrzegła zamierzającego się na nią kanibala. Schyliła się w samą porę, gdy wystrzeliwany przezeń pocisk zatrzymał się w miejscu, gdzie dosłownie przed chwilą miała głowę. Zsunęła się po ścianie, by mimowolnie opaść na podłogę.

Wywęszyła dym i swąd spalenizny. Ale ten smród nie pochodził z dołu, zza okna. Był bliżej.

O wiele bliżej.

Od drzwi rozległo się walenie.

- Spóźniłem się z tym cholernym zwiadem – mlasnął Vega, dobywając ulubionego Argusa i mierząc w drzwi zamlaskał ponownie. – Nah, za późno, cholera, za późno!

Lavina wyszczerzyła zęby, zapłonęła błękitem począwszy od zaciśniętych pięści, przez drżące nogi aż po czubek. Vinghen wygramoliła się zza kupy gruzu, prychnęła, położyła dłoń na jego ramieniu, drugą sięgnęła po Windykatora.

- Nie, poruczniku. To oni przybyli za wcześnie.












Drzwi wypadły z zawiasów, do środka buchnął ów wywęszony przez Lavinę smród spalenizny wraz z chmarą wypatrzonych przez Lavinę uosobionych wynaturzeń.

Byli szybcy. Ale oni byli szybsi.

I wtedy rzucili się sobie do gardeł i zwarli w śmiertelnym uścisku.

Chciałabym wiedzieć, pomyślała Vinghen, wyrzynając swój omniklucz z jednej z głów kanibala. Chciałabym wiedzieć, pomyślała i zdzieliła kolbą Windykatora martwiaka, który obrzydliwym odnóżem godził w Vegę.

Chciałabym wiedzieć po co to wszystko.

I dlaczego.







Shepardów dwóch, gdyż tak zostali ochrzczeni nim jeszcze wzięli szturmem kompleks, wlazło do auli wraz z Liarą i Kaidanem, gdy było już po wszystkim. Gdy Vinghen opatrywała rozcięty czerep Vegi a Lavina doglądała rzężącego Andersona.

- Wszystko w porządku Vega?

- Ciekawe – wyszczerzył zęby ulubieniec Sheparda -  dlaczego wszyscy o to pytają?

John poklepał go po ramieniu. Podniósł wzrok i spojrzał pytająco na Lavinę. Ta pokręciła głową. Rachel przeszła się pomiędzy tym, co zostało z kanibali. Co najmniej tuzin dwóch ludzkich głów utwierdzonych na ogromnym tułowiu śledziły Rudą martwymi spojrzeniami zbielałych par oczu. Podniosła z posadzki zużyte przegrzewacze ciepła i zważyła je w dłoni.

- Tu za moment zacznie się rzeź – powiedziała twardo. Rozejrzała  się po wszystkich. Chciała mieć pewność, że każda para oczu zwrócona jest na nią i nie tylko są to oczy kanibali. – A za moment plus moment wchodzimy my.

- Zaraz przy „łączności” spotkałem majora Coatsa ze swoim odziałem. Stawiali opór jednostkom Żniwiarzy na zachodniej flance. Byli pod ciężkim ostrzałem.

- Pieprzenie – syknęła młodsza MacTavish, podtrzymując admirała, jednocześnie uważając by dygocząc nie uniósł się do góry. – Coatsa nie ma w Kanadzie. I nigdy nie było.

- Synu, to naprawdę ostatnia rzecz, o którą martwiłbym się na twoim miejscu – odparł słabo Anderson, jakby nie słysząc nad sobą Laviny. Próbował unieść się na łokciach. Blady jak nie przymierzając śmierć, wciąż podtrzymywany, wycharczał: „Coats. Vancouver” i upadł bezwiednie na jej kolana.

 Zemdlał.

- Potrzebujemy pomocy medycznej – Rachel skierowała wzrok na brata. Jej głos nabrał desperackiego wydźwięku. – Musimy się stąd wydostać.

- Powiedz mi coś czego nie wiem - John ze świstem wypuścił powietrze.

- Dorżnijmy ich – wypalił Vega, zacierając ręce. – Dorżnijmy to ścierwo na schodach, przeprawmy się do Coatsa. Linia tam im pękała, może moglibyśmy złamać styk. Rozsypią się, w pojedynkę nie stanowią zagrożenia..

- Nie zdołamy niespostrzeżenie przemknąć niosąc admirała.. – odezwała się dotąd milcząca Liara. Była względnie nietknięta. 

Nie widać po niej było trudu walki w pierwszej linii. Cholerne asari, pomyślała Vinghen napotykając jej wzrok, zawsze swoją jędrną błękitną ocalą. Potem spojrzała na siostrę, która wydawała się być z tego faktu niezwykle uradowana. A potem Vinghen przyrzekła sobie, że dowie się jak i z kim jej siostra żyła, kiedy ten rozgardiasz się skończy i ocalą swoje niemniej jędrne dupska.

- ..nawet stosując najbardziej zmyślne taktyki – ciągnęła T’Soni. Vinghen strasznie nie podobał się jej protekcjonalny ton.

Wtedy też rezolutnie odezwała się Lavina:

- Mahomet nie może do góry, góra przyjdzie do Mahometa.










Jak można było się spodziewać, komunikacja radiowa zawiodła. Może nie tyle co zawiodła, lecz zniweczyła genialny plan MacTavish, na który wszyscy żywo zareagowali. Rzecz jasna, prócz Andersona. Pomysłodawczyni w całej swej złości wyciągnęła Claymore i władowała w nadajnik ostatnią serię grubego śrutu marki Rosenkov (na co później niemożebnie narzekała).

A skoro plan MacTavish wziął łeb a nikt nie wpadł na inny, przyjęto plan Vegi i wcielono go w życie. Jedyną rzeczą świadczącą o jego świetności był fakt, że łatwo było go spamiętać.

A słowo „dorżnijmy” kołatało się w głowie jak jakiś upiór. Drążyło mózg jak robaczek drążący jabłko.

Po schodach schodzili dwójkami; rodzeństwo z przodu, potem szła starsza MacTavish z ulubionym Windykatorem gotowym do wywalenia swoich klasycznych dwuseriowych strzałów, a za nią Liara utrzymująca barierę ochronną nad Jamesem podtrzymującym Andersona. Pochód zamykali Lavina i Kaidan swoim wsparciem biotycznym.

Przed nimi ciągnęły się schody. Dym płoził się po nich i dusił. Ale oni schodzili w dół, schodami tonącymi w szarości, piętro po piętrze.

Ledwo słyszalny dźwięk upadających zużytych przegrzewaczy ciepła i poprzedzający krzyk: „ładuję”.

Rozdzierające krzyki pomiotów zlewały się z oddawanymi seriami karabinów. I eksplozjami biotycznymi.

Krew na stopniach była niebezpieczna przy ich zmęczeniu.

Nasza i ich, pomyślała Rachel napierając do przodu. Idąc ramię w ramię z Johnem.

To wszystko nasza i ich krew. Oni byli ludźmi, my będziemy nimi.

Ale krew to krew.











Omijając walające się pod nogami kamienie, weszli do miasta.

Vancouver.

Wiatr hulał na pustych ulicach, niosąc ze sobą pył i piach.

Osmolone kikuty budynków sterczały żałośnie, jakby wznosząc niemą skargę do bogów. Z niektórych wciąż unosił się dym, inne ciągle jeszcze lizały języki płomieni.

Nad pobojowiskiem wzeszło krwawe słońce, które momentalnie zakrył Żniwiarz. 



11 komentarzy:

  1. Ja tam sobie miejsce zaklepuję. Później się będę rozwodzić nad potęgą tego rozdziału.

    I cieszę się, że wreszcie się tu przeniosłaś. Trochę długo to trwało, moja panno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda? Za długo! A teraz piknie, ładnie. Tak jak być powinno.

      Usuń
    2. Dobrze, że w ogóle się na coś zdecydowała!

      Usuń
    3. Ty nie dobruj, tylko dziękuj! O! *bitch_mode_on*
      *zaciesz* Najlepiej kolejną częścią! *.*

      Usuń
  2. Baby, that's not the way it works around here :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiesz co zrobiłam? Przeczytałam ten rozdział jeszcze raz. I wiesz, co Ci teraz powiem? Był najlepszy jak dotąd.
    A wiesz, czemu przeczytałam go jeszcze raz? Bo od lat czekam sobie z Vin na nowy rozdział, którego nadal nam nie dajesz skonsumować. Fryncel z Ciebie, ot co.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja miła.. Żadna z was nic nie spłodziła, więc why would I?

      Usuń
  4. Pierwszy raz czytam takie opowiadanie muszę Ci powiedzieć, że genialne ; )

    OdpowiedzUsuń
  5. Czy kiedyś doczekam się nowego rozdziału? Ile razy można czytać to samo!

    OdpowiedzUsuń
  6. Z góry przepraszam za spam. :)
    Chciałam Cię serdecznie zaprosić na forum literackie All in One. Jesteśmy otwarci na wszelkie formy literackie i nastawieni na rozwój. Na naszym forum znajdziesz poradniki oraz spotkasz się z rzeczową i konstruktywna krytyką.
    Jeśli chcesz się rozwijać, to All in One jest miejscem dla Ciebie!
    http://allinoneflota.pl/index.php

    PS. Mamy duuużo fan-ficków o Mass Effect. ;)

    OdpowiedzUsuń