John
Shepard rozejrzał się po swoim ostatecznie upostaciowionym areszcie domowym.
„Niezwykły”
powiedział na głos.
„Niezwykły”
było właściwym określeniem. Jeśli wierzyć Andersonowi, Hackett stanął
faktycznie na głowie, zapewniając mu schronienie przed żądnymi krwi
batarianami. Zastanawiał się, ile teraz stoi jego głowa w listach gończych. I
ciekawe czy ktoś się porwie na taką stawkę. Wiedział, że napaleńcy zawsze się
znajdą. Mimo, że tylko garstka batarian została w Galaktyce.
Bał
się jednak o Normandię dryfującą w przestrzeni. Wieść o jej umknięciu z Ziemi
spowodowała w nim wiele rozterek. Z jednej strony zdawał się rozumieć
posunięcie, z drugiej odczuł to jako zdradę, pozostawienie go tutaj. Od tamtego
czasu przez jego głowę przeleciało multum czarnych scenariuszy. I bynajmniej
nie z połamanymi kulasami Jokera w roli głównej.
„Ciekawe,
kiedy mnie zwolnią z aresztu? Przed czy po inwazji?” Rachel będzie na czas,
żeby go odbić? Czy będzie rżnąć bohatera w pojedynkę? Nadal nie mógł uwierzyć,
że działała z ramienia Cerberusa. Że tak łatwo przyjęła ich jako swoich byle
osiągnąć cel.
-
Komandorze – do jego kwatery wszedł bezpardonowo młody byczek, okraszony
gustowną blizną ciągnącą się przez cały policzek. Chłopaczek wyglądał na nie
mniej niż dwadzieścia lat, trzydziestki jeszcze nie dobił. Jego „komandorze”
było miękkie, zawadiacko przeciągał ostatnią sylabę.
-
James, mógłbyś czasem anonsować się mojemu kamerdynerowi. Że też wam,
poruczniku, nie wstyd tak ładować się komuś do prywatnych komnat.
-
Komandorze – powtórzył z szelmowskim uśmiechem – ja robię wam za kamerdynera.
John
uznał za niestosowne komentować. Parsknął z cicha. Lubił chłopaczka.
-
Niemniej, muszę was eskortować do Kwatery Głównej Przymierza nim.. nim pani komandor
zrobi to za mnie. I nie chciałbym ponaglać do opuszczania waszych komnat, ale..
- Vega zamlaskał i niespokojnie się poruszył, kiedy poczuł jak jego interkom
zabuczał w kieszeni.
-
Vega, jesteś już dużym chłopcem – Shepard odwrócił głowę w poszukiwaniu swojej
przepustki. Gdy ją niemal w biegu złapał z łóżka, James zniknął tuż za zakrętem.
Zamieszanie,
jakie panowało na korytarzu, którym zdążali, zdawało się nieco przytłaczać.
Galimatias dotyczył oficerów wszelakiej maści, cywilów krzątających się przy
swoich stanowiskach, nawet N7 pospiesznie wertujących góry papierów. Każdy
wydawał się mieć nagle coś ważnego do zrobienia. Z nakazem od samej góry.
James
raptownie się zatrzymał.
John
nie zdążył wyjrzeć zza Vegi, usłyszał tylko cyniczne „żegnajcie miłe, przednie
zęby” skierowane w jego stronę. Porucznik momentalnie wyprostował się jak
struna i zasalutował.
Kobieta
naprzeciwko skinęła głową wielkopańsko. Uśmiechnęła się do Sheparda, który
wyjrzał sponad ramienia Vegi. Był to uśmiech zasłużonej służbistki. A on znał
ten uśmiech.
-
Vinghen – Shepard ścisnął jej wyciągniętą dłoń niemal w biegu.
…
- To
mi się poszczęściło – sapnął Anderson, trzymając się za prowizoryczny opatrunek
owinięty wokół klatki piersiowej. Krew jeszcze nie zdążyła sczernieć. – To
mi się poszczęściło! Trafiłem na wybawców Galaktyki, w miejscu, gdzie zaczęto
ją niszczyć!
Ale
zacznijmy, dajmy na to, od początku.
Gdy
przylecieli na miejsce wraz z konwojem zabezpieczającym, dopadło ich zaćmienie.
Nad kompleks Kwatery Głównej Przymierza i siedziby najwyższego dowództwa
Żniwiarz opuścił się tak nisko, że przysłonił jedyną nieprzysłoniętą przez dym
trawionych przez ogień gmachów część słońca. Choć było to niepojęte, Żniwiarz
napotykał opór ze strony ocalałych. Co było jeszcze bardziej niepojęte –
najeźdźca był niewielkich rozmiarów. Był z całą pewnością mniejszy od Suwerena
od połowę; był także znaczony pokaźnym overkillem. Chociaż wydawało się to
niemożliwe – broniący wyżłabiali w nim jeszcze większy overkill. Jak gdyby
chcieli po sobie pozostawić pamiątkę.
Shepard
momentalnie wyskoczył z pojazdu. Nie bez trudu przepchał się przez krzątających
się z konwoju zabezpieczającego, po czym porwał za granatnik leżący przed
drzwiami wejściowymi do siedziby. Nie miał czystej linii strzału. Miał przed
sobą wpół nadpalony budynek biurowca, który momentami zasłaniał cel. Nie mógł
też podejść bliżej – ściągnąłby na siebie niepotrzebną uwagę. Po chwili jednak
kątem oka dostrzegł nadciągające zombie. Westchnął sążniście, wyrwał do przodu,
przypadł do północnej ściany budynku biurowca. Ścisnął mocniej granatnik.
-
Odchyl ładnie skrzydełko jak się prosi – wymamrotał. I wyszedł na wprost
Żniwiarza.
A ten
jakby na życzenie odchylił powłokę osłaniającą lśniący szkarłatny okrąg.
Rozległ się rozdzierający syntetyczny ryk, gdy Shepard wypuścił serię granatów
bezpośrednio w krwawy jaśniejący punkt. Łypnął złowrogo, jego mechaniczne
odnóża zadygotały, rozkołysały się jak cienkie pajęcze nogi, aby w końcu upaść
wzbijając tumany kurzu.
John
spojrzał po swoich oddychając ciężko. Skandowali. Jak za dawnych czasów.
Ale
trzeba było się otrząsnąć. Jeden Żniwiarz zwycięstwa nie czyni.
Pognał
do Vegi i Vinghen.
I
weszli do kwatery.
Cała
trójka wspinała się po kolejnych piętrach, znajdując na schodach i
pomieszczeniach poznaczonych dziurami powykręcane ciała, niektóre całkowicie
spalone i anonimowe. Część boleśnie znajomych. Wszystkie zastygłe w
przerażeniu, jakby nigdy nie słyszeli o groźbie Żniwiarzy. Shepard wciąż czuł
tę bezsiłę, gdy nikogo nie mógł już uratować. Bogowie milczeli w swym wielkim
dziele zniszczenia.
Pierwsze
co przywitało ich, gdy dopadli do głównej auli, był unoszący się swąd
spalenizny. Ale i Anderson ich przywitał - ostrzałem.
-
Admirale! – Wrzasnęła kobieta, unikając ognia za filarem - swoi!
Admirał
przetarł twarz rękawem munduru i zadał sobie ten trud przyjrzenia się „swoim”.
Jego twarz naznaczona kroplami potu, nabrała radosnego wyrazu, gdy dojrzał
Johna powoli wychodzącego zza futryny.
Ich
trójka zbliżyła się.
- To
mi się poszczęściło – sapnął Anderson, trzymając się za prowizoryczny opatrunek
owinięty wokół klatki piersiowej. Krew jeszcze nie zdążyła sczernieć.
–
To mi się poszczęściło! Trafiłem na wybawców Galaktyki, w miejscu, gdzie
zaczęto ją niszczyć!
-
Anderson – zaczął Shepard, nie mogąc opanować drżenia głosu. – Musimy cię stąd
zabrać.
- A
mówiłeś im, że nadejdą – ciągnął Anderson, zdając się go nie słyszeć. – Ale oni
nie chcieli cię słuchać. Nie przygotowaliśmy się.. Gdyby tylko chcieli cię
posłuchać..
Vinghen
przykucnęła obok wspartego o powaloną ławę dowództwa admirała. Jej dłonie były
również roztrzęsione, gdy próbowała zaaplikować medi żel do rany. Vega i John
złapali go i próbowali podnieść. Anderson zawył, upadł boleśnie, nicujący ból
klatki piersiowej pozbawił oddechu a potem falą mdłości runął z trzewi do
gardła.
Gdyby
ktoś znajdował się w kwaterach głównych najwyższego dowództwa Przymierza mógł
usłyszeć przeraźliwe wrzaski, zlewające się w unisono, w przejmującą elegię
końca. Ale nikt nie mógł.
A hymn
nowego początku miał dopiero rozbrzmieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz