poniedziałek, 1 października 2012

VII. Jak rozwaliłem Żniwiarza granatnikiem.




John Shepard rozejrzał się po swoim ostatecznie upostaciowionym areszcie domowym.

„Niezwykły” powiedział na głos.

„Niezwykły” było właściwym określeniem. Jeśli wierzyć Andersonowi, Hackett stanął faktycznie na głowie, zapewniając mu schronienie przed żądnymi krwi batarianami. Zastanawiał się, ile teraz stoi jego głowa w listach gończych. I ciekawe czy ktoś się porwie na taką stawkę. Wiedział, że napaleńcy zawsze się znajdą. Mimo, że tylko garstka batarian została w Galaktyce.

Bał się jednak o Normandię dryfującą w przestrzeni. Wieść o jej umknięciu z Ziemi spowodowała w nim wiele rozterek. Z jednej strony zdawał się rozumieć posunięcie, z drugiej odczuł to jako zdradę, pozostawienie go tutaj. Od tamtego czasu przez jego głowę przeleciało multum czarnych scenariuszy. I bynajmniej nie z połamanymi kulasami Jokera w roli głównej.

„Ciekawe, kiedy mnie zwolnią z aresztu? Przed czy po inwazji?” Rachel będzie na czas, żeby go odbić? Czy będzie rżnąć bohatera w pojedynkę? Nadal nie mógł uwierzyć, że działała z ramienia Cerberusa. Że tak łatwo przyjęła ich jako swoich byle osiągnąć cel.

- Komandorze – do jego kwatery wszedł bezpardonowo młody byczek, okraszony gustowną blizną ciągnącą się przez cały policzek. Chłopaczek wyglądał na nie mniej niż dwadzieścia lat, trzydziestki jeszcze nie dobił. Jego „komandorze” było miękkie, zawadiacko przeciągał ostatnią sylabę.

- James, mógłbyś czasem anonsować się mojemu kamerdynerowi. Że też wam, poruczniku, nie wstyd tak ładować się komuś do prywatnych komnat.

- Komandorze – powtórzył z szelmowskim uśmiechem – ja robię wam za kamerdynera.

John uznał za niestosowne komentować. Parsknął z cicha. Lubił chłopaczka.

- Niemniej, muszę was eskortować do Kwatery Głównej Przymierza nim.. nim pani komandor zrobi to za mnie. I nie chciałbym ponaglać do opuszczania waszych komnat, ale.. - Vega zamlaskał i niespokojnie się poruszył, kiedy poczuł jak jego interkom zabuczał w kieszeni.

- Vega, jesteś już dużym chłopcem – Shepard odwrócił głowę w poszukiwaniu swojej przepustki. Gdy ją niemal w biegu złapał z łóżka, James zniknął tuż za zakrętem.

Zamieszanie, jakie panowało na korytarzu, którym zdążali, zdawało się nieco przytłaczać. Galimatias dotyczył oficerów wszelakiej maści, cywilów krzątających się przy swoich stanowiskach, nawet N7 pospiesznie wertujących góry papierów. Każdy wydawał się mieć nagle coś ważnego do zrobienia. Z nakazem od samej góry.

James raptownie się zatrzymał.

John nie zdążył wyjrzeć zza Vegi, usłyszał tylko cyniczne „żegnajcie miłe, przednie zęby” skierowane w jego stronę. Porucznik momentalnie wyprostował się jak struna i zasalutował.

Kobieta naprzeciwko skinęła głową wielkopańsko. Uśmiechnęła się do Sheparda, który wyjrzał sponad ramienia Vegi. Był to uśmiech zasłużonej służbistki. A on znał ten uśmiech.

- Vinghen – Shepard ścisnął jej wyciągniętą dłoń niemal w biegu.  

















- To mi się poszczęściło – sapnął Anderson, trzymając się za prowizoryczny opatrunek owinięty wokół klatki piersiowej. Krew jeszcze nie zdążyła sczernieć. – To mi się poszczęściło! Trafiłem na wybawców Galaktyki, w miejscu, gdzie zaczęto ją niszczyć!

Ale zacznijmy, dajmy na to, od początku.

Gdy przylecieli na miejsce wraz z konwojem zabezpieczającym, dopadło ich zaćmienie. Nad kompleks Kwatery Głównej Przymierza i siedziby najwyższego dowództwa Żniwiarz opuścił się tak nisko, że przysłonił jedyną nieprzysłoniętą przez dym trawionych przez ogień gmachów część słońca. Choć było to niepojęte, Żniwiarz napotykał opór ze strony ocalałych. Co było jeszcze bardziej niepojęte – najeźdźca był niewielkich rozmiarów. Był z całą pewnością mniejszy od Suwerena od połowę; był także znaczony pokaźnym overkillem. Chociaż wydawało się to niemożliwe – broniący wyżłabiali w nim jeszcze większy overkill. Jak gdyby chcieli po sobie pozostawić pamiątkę.

Shepard momentalnie wyskoczył z pojazdu. Nie bez trudu przepchał się przez krzątających się z konwoju zabezpieczającego, po czym porwał za granatnik leżący przed drzwiami wejściowymi do siedziby. Nie miał czystej linii strzału. Miał przed sobą wpół nadpalony budynek biurowca, który momentami zasłaniał cel. Nie mógł też podejść bliżej – ściągnąłby na siebie niepotrzebną uwagę. Po chwili jednak kątem oka dostrzegł nadciągające zombie. Westchnął sążniście, wyrwał do przodu, przypadł do północnej ściany budynku biurowca. Ścisnął mocniej granatnik.

- Odchyl ładnie skrzydełko jak się prosi – wymamrotał. I wyszedł na wprost Żniwiarza.

A ten jakby na życzenie odchylił powłokę osłaniającą lśniący szkarłatny okrąg. Rozległ się rozdzierający syntetyczny ryk, gdy Shepard wypuścił serię granatów bezpośrednio w  krwawy jaśniejący punkt. Łypnął złowrogo, jego mechaniczne odnóża zadygotały, rozkołysały się jak cienkie pajęcze nogi, aby w końcu upaść wzbijając tumany kurzu.

John spojrzał po swoich oddychając ciężko. Skandowali. Jak za dawnych czasów.

Ale trzeba było się otrząsnąć. Jeden Żniwiarz zwycięstwa nie czyni.
Pognał do Vegi i Vinghen.

I weszli do kwatery.

Cała trójka wspinała się po kolejnych piętrach, znajdując na schodach i pomieszczeniach poznaczonych dziurami powykręcane ciała, niektóre całkowicie spalone i anonimowe. Część boleśnie znajomych. Wszystkie zastygłe w przerażeniu, jakby nigdy nie słyszeli o groźbie Żniwiarzy. Shepard wciąż czuł tę bezsiłę, gdy nikogo nie mógł już uratować. Bogowie milczeli w swym wielkim dziele zniszczenia.

Pierwsze co przywitało ich, gdy dopadli do głównej auli, był unoszący się swąd spalenizny. Ale i Anderson ich przywitał - ostrzałem.

- Admirale! – Wrzasnęła kobieta, unikając ognia za filarem - swoi!

Admirał przetarł twarz rękawem munduru i zadał sobie ten trud przyjrzenia się „swoim”. Jego twarz naznaczona kroplami potu, nabrała radosnego wyrazu, gdy dojrzał Johna powoli wychodzącego zza futryny.

Ich trójka zbliżyła się.

- To mi się poszczęściło – sapnął Anderson, trzymając się za prowizoryczny opatrunek owinięty wokół klatki piersiowej. Krew jeszcze nie zdążyła sczernieć.
 – To mi się poszczęściło! Trafiłem na wybawców Galaktyki, w miejscu, gdzie zaczęto ją niszczyć!

- Anderson – zaczął Shepard, nie mogąc opanować drżenia głosu. – Musimy cię stąd zabrać.

- A mówiłeś im, że nadejdą – ciągnął Anderson, zdając się go nie słyszeć. – Ale oni nie chcieli cię słuchać. Nie przygotowaliśmy się.. Gdyby tylko chcieli cię posłuchać..

Vinghen przykucnęła obok wspartego o powaloną ławę dowództwa admirała. Jej dłonie były również roztrzęsione, gdy próbowała zaaplikować medi żel do rany. Vega i John złapali go i próbowali podnieść. Anderson zawył, upadł boleśnie, nicujący ból klatki piersiowej pozbawił oddechu a potem falą mdłości runął z trzewi do gardła.

Gdyby ktoś znajdował się w kwaterach głównych najwyższego dowództwa Przymierza mógł usłyszeć przeraźliwe wrzaski, zlewające się w unisono, w przejmującą elegię końca. Ale nikt nie mógł.

A hymn nowego początku miał dopiero rozbrzmieć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz