poniedziałek, 1 października 2012

V. Jak przegapić siedmio-poziomową superkonstrukcję w stylu Przymierza

.


Okolice Valles Marineris, najgłębszego z kanionów na powierzchni Marsa.

Byliśmy z Jeoyem na patrolu. Szychy Przymierza z dowództwem na Ziemi odebrały wiele niepokojących wskaźników o ruchach tektonicznych w okolicach Kanionów. Było to o tyle niebezpieczne, o ile niebezpieczeństwem może wydawać się przypadkowe rozwalenie tudzież aktywowanie dwóch wulkanów w odstępie dwudziestu kilometrów od siebie i trzech kilometrów od brzegu kanionów. Sprawa definitywnie priorytetowa. Ruchy tektoniczne w tej okolicy planety to rzadkość, więc musiały zostać wywołane jakąś inną siłą.

 - Loudan, patrz prawo!

Czyjaś dłoń chwyciła moje ramię, powaliła na czerwoną powierzchnię planety i przycisnęła mocno. Tuż nad nami przeleciał szyk czterech fregat. Skuleni za wielkim głazem na ogromnej równinie najprawdopodobniej mieliśmy szczęście być niezauważeni.

 - Poleciały w kierunku Kanionu… Archiwów! Loudan, co myślisz? Idziemy? Próbujemy?

Poprawiłem Phaestona na ramieniu i osłoniłem oczy, patrząc pod słońce na horyzont w kierunku Valles Marineris.

 - To ryzykowna gra. Jest szansa, że to po prostu fregaty Przymierza przelatywały w kierunku Olympusa. Możliwe jednak, że wylądowały po drugiej stronie kanionów… a to znaczy że zmierzają w kierunku Valles.

Odwróciłem wzrok na Jeoya. Przetarł żuchwę dłonią, przerzucił swoją nowiutką Valkyrię na drugie ramię i zawiesił wzrok w miejscu, gdzie fregaty zginęły nam z oczu.

 - To misja, nie?– mówił, drapiąc się po tygodniowym zaroście, zarechotał i klasnął w dłonie – To co? Lecimy!

 - Na to wygląda – odrzekłem, w gruncie rzeczy mając nadzieję na natychmiastowy odwet i powrót z co najmniej jednym wilczym stadem i myśliwcem na czele. Bez słowa wsiadłem do krążownika i wydałem Jeoyowi polecenie startu.

Znaleźliśmy nasze zguby. Nie zestrzelonych! Fregaty Cerberusa odpoczywały na lądowisku pomiędzy Tharsis Tholus, a Marinerisem. Nigdzie nie było widać ich pilotów, ale na wszelki wypadek osiedliśmy na równinie kilometr stamtąd, pokonując ten dystans szybkim truchtem. Ukryci za czerwoną wydmą, obserwowaliśmy ciszę na lądowisku. Gdzieś musieli pójść i kiedyś muszą wrócić. Wtedy będzie można coś ustalić. Cokolwiek. Mijały jednak minuty, członki drętwiały, twarda ziemia stała się wrogiem numer jeden, a świszczący wiatr, który zapewne wywołał na pustkowiach, które opuściliśmy niedługi czas temu burzę piaskową, utrudniał obserwację, niosąc ze sobą fałdy czerwonego piasku.

 - Jeoy.

Kompan z trudem odwrócił się do mnie, syknął cicho i sięgnął ręką, by rozmasować kark.

 - Co? Widzisz coś?

 - Nie… - rzekłem, samemu nie wiedząc, czy coś widzę, czy też nie. Piasek zasłaniał wszelaką widoczność – ale wróćmy lepiej. Niebawem rozpęta się straszna burza, krążownik jest kilometr stąd, nie możemy zostawić go na pastwę tych upiornych wiatrów pustkowi. Poza tym… coś mi się tu nie podoba. Zbyt długo ich nie ma. Gdzie mogli, ot tak, zginąć na tej pustyni? Ukryta baza? Ludzie z Archiwum z pewnością znaleźliby skurwieli.

Jeoy pokręcił głową.

 - Nie odpuszczę takiej szansy. Skoro są z Cerberusa…

 - To i tak nie mamy szans – przerwałem mu – nas jest dwóch. Ich… co najmniej czterech. Może ośmiu. Mogą mieć, cholera, odsiecz! Wracajmy. Archiwiści zrozumieją, a nawet, będą wdzięczni, że uprzedziliśmy o problemie.

Mężczyzna prychnął, wlepił jeszcze raz spojrzenie w lądowisko, ale nawet on nie mógł już teraz nic dostrzec poprzez kurtynę czerwonego piasku.

 - Dobrze, wracajmy. Wycofuj się powoli, jakby - nie dokończył. Nie musiał. Ja także poczułem na ramieniu uderzenie dłoni. Zdecydowanie nie była to dłoń Jeoya.

 - Wstawać, psy. Pani Callahay nie toleruje szpiegów. A szpiegostwo Przymierza to skazane na śmierć psy. Ruszać się! Wsiadamy i odlatujemy, zanim piasek zmiecie nam fregaty. Nie patrz nawet! – Jeoy dostał w głowę Vindicatorem M-15 gdy tylko odwrócił wzrok w kierunku naszego krążownika – układy scalone dawno zepsuliśmy. Elektronika martwa. Stery… poleciały z wiatrem. Nie wrócicie, skurwysyny. Royce, bierz ich do Donthii. Wracamy.

Kimkolwiek byli Royce i Donthia, nie raczyli nam ukazać swoich twarzy. Kolba Windykatora uderzyła mnie w potylicę. Świat stał się czarny. 






Gdy kolory i kształty powróciły, pierwszym co ujrzałem był martwy Jeoy. Musiał, idiota, stawiać jakiś opór. Szlag by go. Szlag mnie, że go posłuchałem. Obolałą głowę skierowałem ku oknu włazowemu. Na moje szczęście, znajdowało się w zasięgu wzroku, tuż po prawicy.
Ujrzałem w dole Valles Marineris… a raczej to, co z niego zrobili.

Kanion stał się wielkim, głębokim na siedem kilometrów elektronicznym gigantem. Wyjaśniło się też, dlaczego zwiadowcy przelatując nad Marinerisem nic nie zauważyli – cały teren otaczały nowoczesne generatory pola kamuflażu, widocznie znajdowaliśmy się już w ich zasięgu, skoro były dla mnie widoczne. Przetarłem przekrwione od piasku oczy.

Przelatywaliśmy nad rowem. Mechaniczny twór wbudowany w obydwie strony rowu. Podzielony na kilka poziomów ciągnących się w nieskończony dół, połączony wieloma ruchomymi pomostami. Z najniższych, okraszonych mrokiem warstw wydobywały się nieznanego pochodzenia liczne błyski, wystrzały, cykliczne, metaliczne dźwięki, chrobot, dźwięk zasysanego powietrza. Rejestrowałem wszystko, co tylko mogły ujrzeć zmęczone oczy i otępiały umysł, łudząc się, że w razie ucieczki będę mógł przekazać szefostwu cały obraz tego, co tutaj zauważyłem.

Chciałem przyjrzeć się jeszcze dokładniej budynkom na obrzeżach kanionu, więc podźwignąłem się na przedramionach, głowa zapulsowała mocno w proteście, syknąłem, po czym znów wszystko oblekła tragiczna ciemność.
  





 - … tylko ta tutaj nie mówi! Solidarna, dajcie ją na poziom czwarty w obroty, komory dźwiękoszczelne są najlepszą z tortur. Accenton, sprawdź, czy ktoś logował swoją kartę na poziomie siódmym. Jak tak, sprawdź, czy był to log Callahay. I spytaj czy się pofatyguje tutaj.

 - Poziom trzeci potrzebuję więcej energii, sugerowane jest odłączenie Komor z nieczynnych stacji na poziomie szóstym już teraz i skierowanie energii z Large Hadron Creatora do zasilania Poziomów Pierwszych…

 - Przekaż Stonnusowi moją zgodę na rozpoczęcie hibernacji, ale dopiero, jak będziecie pewni, że Callahay nie ma na najniższych poziomach. Nie chcę widzieć najlepszego genetyka w uniwersum zamrożonego w temperaturze minus siedmiuset stopni. Czy ten cholerny szpieg kiedyś się obudzi?

 - Przecież nie śpi…

Trzepnięcie w obolałą głowę potwierdziło obawę, że to ja jestem tym cholernym szpiegiem. Otworzyłem oczy. Stał nade mną mężczyzna, którego, cholera, wolałbym nie widzieć. Milczałem. I tak już znałem swój los. Najemnik nachylił się nade mną.

 - Te, szpieg... jak ty to kurwa zrobiłeś, że przeżyłeś strzał Windykatorem w tył łba?
Więc to był strzał, nie kolba w potylicę?

 - Widocznie… mam łeb ze stali. – jak skończony debil poderwałem obolałą głowę, z całej siły uderzyłam Zaeeda w czoło i nie słuchając jego przekleństw stoczyłem się ze stołu na którym leżałem i obijając się o wszystko co możliwe biegłem… cholera wie, gdzie biegłem. Gdzieś przed siebie. Rozpychając ludzi w jasnych i żółtych strojach, jakieś urządzenia, widziałem spadający obok mnie grad aparatów tlenowych.

 - Callahay! Paralizator!

Kimkolwiek była Callahay, miała paralizator i go użyła. Paralizator był pod wysokim napięciem. Poczułem smród spalenizny.

I znowu, znowu, znowu.

Cholerna ciemność.
  





Szpieg padł na ziemię, drżał jeszcze kilka chwil, a potem zgasł.

 Zaeed klął jeszcze, smród spalenizny wypełnił aulę pierwszego budynku marsjańskich Archiwów, a ogólny zamęt był właśnie sprzątany przez pracowników ochrony.

 - Nadiva… cholera, chodź tu.

 - Wcześniej cofnij rozporządzenia o natychmiastowym eksmitowaniu mnie na Torfan. Nie możemy tego zrobić co najmniej przed jutrzejszym wieczorem, kończę badania i potrzebuję całej nocy na skanowanie archiwum w celu odnalezienia konkretnych kodów genetycznych i całego jutrzejszego dnia na zaaplikowanie ich klonom przed tygodniową hibernacją. Bo inaczej, komórki które wytwarzałam cały poprzedni miesiąc zwyczajnie… - przerwał mi machnięciem ręki.

 - Słyszeliście ją. Dajcie znać Accentonowi, że odwołuje rozkazy co wylotu do jutrzejszego wieczora.

Kilku ludzi posłuszne rozbiegło się po auli, zostaliśmy sami.

 - Chodź – złapałam Zaeeda za ramię, tracił już przytomność – zjedziemy na sam dół.

Wtaszczenie go na platformę było nie lada wyzwaniem, ale w końcu oparł się o szklaną ścianę, a ja uruchomiłam mechanizmy odpowiedzialne za ruch platformy w dół. Poszczególne piętra powoli przesuwały się przed naszymi oczami, kiedy rozpoczęliśmy siedmiokilometrową wędrówkę w dół.

A ja za każdym razem ogarniałam oczami spektakularność tego arcydzieła techniki.

Poziom pierwszy. Aule, sale sypialniane, pełne zaplecze gastronomiczno-sanitarne, a to wszystko na szerokości kilkuset metrów i wysokości kilometra. Zaeed sapie potężnie, platforma opada w dół.

Poziom drugi. Pierwsze laboratoria, pracownie genetyczno-molekularne, źródła zasilania Poziomów Pierwszych, czyli pierwszych trzech pięter. Tutaj rezyduje największa ilość badaczy i biologów,  którzy wytworzone i zorganizowane na najniższych poziomach receptury i kody produkują masowo. Ponownie, szerokość kilkuset metrów i wysokość kilometra. W dół.

Poziom trzeci, ostatni, gdzie dostęp mają wszyscy pracownicy Archiwów. Serce Archiwum. Pracuje tutaj przeszło cztery tysiące archiwistów, bibliotekarzy i innych ludzi zajmujących się gromadzeniem danych z wszystkich badań, od lat najwcześniejszych do obecnych, niektórzy będący starą kadrą Przymierza. Niektórzy zanurzeni w dozownikach podtrzymujących życie robili za przestrogę dla ewentualnych zdrajców. I oczywista przytłaczająca większość naukowców Cerberusa.

Kilometrowy poziom trzeci dobiegł końca, platforma zatrzymała się. Zjazd na niższy poziom wymagał wpisania odpowiedniego kodu na klawiaturze platformy pojawił się czytnik siatkówki oka i koder karty. Dokonałam logowania, po czym platforma znów powoli zaczęła sunąć coraz niżej, przebijając się przez bladofioletową strefę ochronną generatorów iluzji, wyglądającą jak olbrzymia bańka mydlana. Z góry, poziomy poniżej trzeciego wyglądały jak wypełniona mrokiem i błyskami nieskończona przepaść, w istocie jednak… będąc czymś większym. Tutaj poziomy miały zaledwie kilkadziesiąt metrów szerokości i co najwyżej pół kilometra wysokości. Archiwa nie dosięgły dna kanionu, wbrew pierwszemu wrażeniu. Poziom czwarty to olbrzymie laboratorium genetyczne. Znajdują się tutaj molekuły i spirale DNA wszystkich ras uniwersum – tych wymarłych, istniejących, syntetycznych... wszystkich. Dostęp miały tutaj czterdzieści dwie osoby, byli to pionierzy w dziedzinie genetyki – moi osobiści poddani. Na moje rozkazy zajmują się wykrywaniem fragmentów spiral odpowiedzialnych za zdolności i cechy rasowe. Ich doświadczenie i moje dyrygowanie nad ich pracą przynoszą nam rewelacyjne wyniki.

Poziom piąty to kolejne archiwum, aczkolwiek niedostępne dla zewnętrznych urządzeń i komputerów. Pracuje tu ponad dwustu ludzi zajmujących się przechowywaniem wyników badań z Poziomów Zamkniętych, czyli tych poniżej trzeciego. Wyraźnie chłodniejsze powietrze dało znać, że zbliżamy się do najniższych miejsc. Poziom szósty. Moje kwatery, moje badania, moje prywatne laboratorium, cała sieć komputerowa, centrum zarządzania nad wszystkimi poziomami. Mój azyl. Zjechaliśmy jednak do najniższego poziomu. Poziom siódmy. Wysokości trzystu pięćdziesięciu metrów, szerokości czterystu. Wbudowany tylko w prawy brzeg rowu kanionu. Słabo oświetlony, pełen komór. Tutaj pracuje tylko jedna osoba.

Ja.

Platforma zatrzymała się i powoli zaczęła dryfować w kierunku doku przy włazie. Wpisywałam kody na klawiaturze, regulując temperaturę korytarzy i przygotowując małą aulę na przybycie gościa.

 - To tu to jest? – spytał rozkojarzony. Skinęłam głową.

 - Chodź, Zaeed. Porozmawiamy. Jest kilka spraw a propos porucznik MacTavish, którą trzymacie na Torfanie.

 - Nie mogliśmy…

 - Nie – przerwałam mu – to delikatna sprawa, a Człowiek Iluzja nie ma zaufania do nikogo. A już szczególnie do osób, które trzymają cały interes w garści. Dlatego nie mogliśmy przedyskutować tego wyżej.

Skinął głową i bez pytania opadł na jedno z siedzeń niewielkiej auli. Dla bezpieczeństwa zatrzasnęłam wszystkie włazy na specjalne kody, które znałam tylko ja, moja pamięć i moja siatkówka oka. To, co chciałam dla MacTavish nie spodoba się najemnikowi. Ale, cholera, jeszcze nie wie, że ten szpieg Przymierza naprawdę miał łeb ze stali, paralizator wyraźnie to pokazał, gdy jego czoło zaczęło przewodzić prąd, dosłownie paląc mózg. Zaś uderzenie, jakim potraktował Zaeeda wywołało co najmniej krwiaka, być może guza. Czyli, przy aktualnym stanie zdrowia pożyje maksymalnie pięć miesięcy. A jeżeli nie wyjdzie stąd przed jutrzejszą hibernacją poziomów… cóż. 



- Zaeed. Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. 




...







Nadiva Callahay westchnęła sążniście.
Specjalistka Cerberusa wydawała się wyjątkowo parszywą specjalistką. Stała w centrum pomieszczenia, otoczona przydzieloną jej kadrą i mierzyła palcem za jednostronne lustro, gdzie leżał zmasakrowany człowiek. Pomiędzy przerwami jej mów dało się słyszeć monotonny odgłos aparatury podtrzymującej życie.

Wydawać się mogło – już zbędnej.

- Coście zrobili u cholery? – uniosła ręce w żywej gestykulacji.

Cały zespół doktorków i naukowców spuścił wzrok. Czasem zezowali na wykrzykującą, czasem zerkali po sobie. Poniektórzy nie wiedzieli co mają zrobić z roztrzęsionymi dłońmi, inni niespokojnie zstępowali z nogi na nogę.

Zaeed stał oparty o ścianę i niewzruszenie lustrował panią doktor. Ni filigranowa, ni bladolica. Nie mieściła się w żadnym kanonie piękna, wydrwił w myśli nawet hanarskie kanony piękna, w których pani doktor także nie znalazłaby miejsca.

- Jeszcze dziś wniosę o wymianę personelu. Powiadomię organ odpowiadający za wywiad o waszej niekompetencji. Jeszcze dziś odeślę was, wy elitarna jednostko perswazyjna, wprost do programu implantacji! Co chcieliście osiągnąć poprzez odstąpienie od improtenezolu? Czym chcieliście znieść działanie protenezolu? Szlag trafił możliwe rozszyfrowanie ,,zwierciadła”! Jeśli salariańska dalatrasa działa we współpracy z naczelnym Przymierza w kwestii terroryzmu, to wolałabym wiedzieć co może spotkać samych terrorystów przy okazji działania ,,zwierciadła”. Ale teraz się nie dowiemy, wy w dupę lepsza elitarna jednostko perswazyjna!

Jej twarz wykrzywił paskudny grymas. Oddelegowała ich wielkopańskim skinięciem głowy.

Gdy personel w popłochu opuścił pomieszczenie, pomału odwróciła się do jednostronnego lustra. Wbiła wzrok w potraktowanego protenezolem bez zabezpieczającej dawki improtenezolu.

- Implantacji? – rzucił Zaeed, odrywając się od ściany.

- Program implantacji – kiwnęła głową. – Udoskonalenie, ulepszenie.. nazywaj to jak chcesz. Ja mówię na to jako o powrocie do korzeni.

- Jak to? – żachnął się Massani.

- Przed dwoma wiekami, podczas drugiej Wojny Światowej, ideologie nazistowskie czy faszystowskie opierały się  na całkowitej indoktrynacji. Człowiek Iluzja dąży do tego samego. Jednak dbając o zasoby czasowe, stopniowo poddaje swoją prywatną armię programowi implantacji, jakoby Żniwiarze mieliby być najmniejszym z jego kłopotów. Koniec końców dobry człowiek, to swój-do-szpiku-kości człowiek.

Najemnik instynktownie odsunął się od kobiety.

- Dotyczy to bezwzględnie wszystkich ludzi Cerberusa?

Potrząsnęła głową.

- Prawie, choć nie do końca. Niektóre jednostki wykazują .. pewną nieregularność, którą nijak można modyfikować – odpowiedziała na niezadane pytanie - i która nijak się ma do wszczepianego implantu. Po prostu się nie przyjmuje, nie wykazuje zamierzonego efektu.

- Jak daleko zaszedł już ten proces?

- Faza finalna – odchrząknęła Nadiva. – Ostateczny etap przebiegnie wraz z zakończeniem testów inicjacji projektu Duch. Nie czeka nas świetlana przyszłość, Massani.

Zaeeda targnęło od środka. Jakiś życiowo ważny organ wolał uniknąć ofiarowania się na rzecz zabaw Człowieka Iluzji w boga.

- Więc uważasz, że nastawią ich przeciwko..

- Nam. Istnieje taka możliwość – odparła, uchylając się od wyraźniej odpowiedzi. - Ale teraz wolałabym porozmawiać o mojej propozycji...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz