poniedziałek, 1 października 2012

VIII. Ale zacznijmy, dajmy na to, od początku.



Pierwsze: zdrada.

Drugie: nienawiść.

Trzecie i czwarte: zwątpienie.


A przecież hymn nowego początku miał dopiero rozbrzmieć.


Rozbrzmiewał słabo. Powoli. Z cicha wplątywał coraz to niższe dźwięki. Widmową poświatą stanowił granice możności podjęcia walki o wyparcie groźby Żniwiarzy. A także i zwiastowanych Żniw. Widmową poświatą stanowił rozeznanie pomiędzy sprzymierzeńcami a prawdziwym wrogiem. Linia zaufanych i trzymanych na dystans zacierała się. Człowiek gubił swoją, nawiasem mówiąc, dość okrutną miarę, podług której wyznawał o przyjaciołach i wrogach. A więc miał zawierzyć swoje życie komuś, kto jeszcze dzień wcześniej działał z ramienia ludzi celujących w niego. Jak przypieczętować taki sojusz?

- Ty nawet nie wiesz o co prosisz! – żachnęła się Rachel. – Ziemia jest teraz oblegana. To cholerne samobójstwo.

- Na Ziemi jest moja siostra – MacTavish uniosła dłonie w żywej gestykulacji – i Johnny. Nie możemy ich tam zostawić..

- A miliardy innych?


Piąte i szóste: potępienie i strach.

Po siódme: cierpienie.

Ósme: gniew.


- Po mnie wróciłaś – syknęła MacTavish, co z jakiś powodów zabrzmiało niczym zarzut – Rzuciłaś wszystko w diabły i wróciłaś.

- To co innego... Inne okoliczności. Przypominam, że nad moją głową nie wisiała
 wówczas kohorta galaktycznych kosiarek – odcięła się Shepard nie podnosząc głosu.


Dziewiąte i dziesiąte jednocześnie: pożądanie i zemsta.

Niczym popełnienie grzechu wypełniało grzesznika. A czymże w takim razie był grzech? Grzech był kwintesencją nieprawości. Wraz z nim przybyły; zemsta, strach i gniew, po jego prawicy stało zaprzaństwo, lewicą jego było wszeteczeństwo. Grzech towarzyszył od urodzenia; upajał się konsekwencjami, zmuszał do popełnienia, łaknął potknięcia, kusił nieznanym. W swoim dotychczasowym, naiwnym trzydziestoletnim życiu, Lav nie sądziła, że gwałtowna żądza może być tak szelmowsko irytująca. W samej swej irytacji, piękna.

Chociaż uciekająca się do banału.


- Poradzi sobie! – warknęła komandor przerywając jej gwałtownie i zaskakującą złością – Jak zwykle, zresztą.

Tym razem Lavina zamrugała w  oszołomieniu.

- A więc …to o to chodzi?!  Skazujesz ich oboje właśnie dlatego?! - kobieta umilkła na chwilę, zmełła siarczyste przekleństwo. A potem parsknęła śmiechem, który nie trwał długo. Mierzyły się wzrokiem tocząc niewidzialny bój. Morze słów niewypowiedzianych, zadawanie pytań i szukanie nieistniejących odpowiedzi.

MacTavish była tą, która pierwsza w końcu przerwała ciszę.

I znów ważyła słowa. Z tych samych powodów, co wcześniej.

- To zabawne, wiesz? Wydaje ci się, że znasz kogoś. Że bardziej już nie można. Że cię nie zaskoczy. Że możesz ufać. Prawda? Gówno prawda! A prawda jest stara jak świat, bo z gówna miodu nie zrobisz. Zasrany interes, huh, Shepard?

Rudowłosa wywróciła oczami.

- Litości… Oszczędź mi tego pseudo-emocjonalnego bełkotu. Chcesz konkrety? Nie zdążymy na czas, nawet, jeśli żyją. Stracimy cenny czas, na którego utratę nie możemy sobie pozwolić, nie teraz. A jeśli żyją… poradzą sobie. Mój braciszek jest wystarczająco zaradny. Jestem pewna, że zaopiekuje się też twoją siostrą. W końcu John jest cholerną legendą ludzkości.


Taką też filozofię wyznawało się w tamtych dniach. W dniach umiejętnego dobierania słów i gestów. Umiejętnego dobierania kamratów. Gdzie walka u boku ludzi, których czynów się nie rozumiało, bywała nieczęsto walką wewnętrzną.














- Lav, uch, nie wytrzymam dłużej..– wrzasnęła Liara utrzymując blok gruzu niestabilnym polem biotycznym.

Sama Lav splunęła, niemal w locie zauważając krwawą plwocinę. Zwinęła się jak fryga, niewidzialnym strumieniem popchnęła nadbiegających oszołomionych pracowników budynku dowództwa Przymierza, aby momentalnie złapać upadającą bezwładnie Liarę. Zdążyła ją jeszcze ucałować w czoło, gdy gruz runął z okrutnym łomotem, skutecznie tamując war zone od uciekających z niej. Jak się okazało, tamując również jedyne wyjście z dziedzińca.

Na poszukiwania „tylnych” wyjść nie znajdzie się czasu, zważywszy na napór wrogich jednostek. Uczciwiej byłoby powiedzieć o ich przysłowiowym waleniu drzwiami i oknami. Z chwilą, gdy jakiś szaleniec powalił Żniwiarza, presja ustała dwojako -  frontalny nacisk ustąpił pola lewej flance, która niemal momentalnie zapełniła się martwakami, gdy zapadł się tamtejszy budynek biurowca. 

Chwila wystarczyła, by ukryte wśród całkowicie zawalonej zachodniej ściany pojedyncze zombie błyskawicznie skoczyło ku Shepard. Kobieta instynktownie uchyliła się przed atakiem, jednak bezskutecznie; zdążył ją sięgnąć.

Odskoczyła.

Czuła, jak zaczyna ogarniać ją przerażenie, mimo, że ledwo drasnął jej tarczę. Wiedziała, że musi zakończyć to, nim niepotrzebnie straci siły. Złapała mocniej za broń. Musi rąbnąć, nim się zastawi.. lub zrobi cokolwiek. Nie może zaryzykować bólu. Nie teraz, kiedy jej dowództwo wisi na włosku. Ilekroć wspominała Akuze, tylekroć wypominali Elizjum. Trzeba było pokazać jej wyższość nad Johnem. I jego dowództwem. Inaczej znów będzie tylko siostrą niezliczenie utytułowanego braciszka.

Mimo, że nikt tego nie przyzna wprost. Ale liczyć się będzie rozkaz Johnnego. I tylko jego.

Skoczyła do niego, wykręcając przegub do efektownego uderzenia. Miał to być manifest wobec beznadziejności sytuacji.

Martwiak padł. Od strzału.

Świst wystrzeliwanej kuli z Predatora poznałaby wszędzie. A tylko John używał broń starej daty. Odwróciła się do niego. Miał na sobie osmalony mundur a twarz wykrzywił w łobuzerskim uśmiechu. Stał na zrujnowanej ścianie zachodniej jak nie przymierzając biblijny wybawca ludzkości w pełnej krasie.  

Podchodząc, położył dłoń na jej ramieniu, szczerząc zęby w jeszcze bardziej łobuzerskim uśmiechu.

- Vega do mnie! – wydarł się, próbując przekrzyczeć ogólny galimatias. – MacTavish!

Najpierw odwrócił się młody chłopaczek.

Potem dwie kobiety.

Jednocześnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz