Pierwsze: zdrada.
Drugie: nienawiść.
Trzecie i czwarte:
zwątpienie.
A przecież hymn
nowego początku miał dopiero rozbrzmieć.
Rozbrzmiewał
słabo. Powoli. Z cicha wplątywał coraz to niższe dźwięki. Widmową poświatą
stanowił granice możności podjęcia walki o wyparcie groźby Żniwiarzy. A także i
zwiastowanych Żniw. Widmową poświatą stanowił rozeznanie pomiędzy
sprzymierzeńcami a prawdziwym wrogiem. Linia zaufanych i trzymanych na dystans
zacierała się. Człowiek gubił swoją, nawiasem mówiąc, dość okrutną miarę,
podług której wyznawał o przyjaciołach i wrogach. A więc miał zawierzyć swoje
życie komuś, kto jeszcze dzień wcześniej działał z ramienia ludzi celujących w
niego. Jak przypieczętować taki sojusz?
- Ty nawet nie
wiesz o co prosisz! – żachnęła się Rachel. – Ziemia jest teraz oblegana. To
cholerne samobójstwo.
- Na Ziemi jest
moja siostra – MacTavish uniosła dłonie w żywej gestykulacji – i Johnny. Nie
możemy ich tam zostawić..
- A miliardy
innych?
Piąte i szóste:
potępienie i strach.
Po siódme:
cierpienie.
Ósme: gniew.
- Po mnie wróciłaś
– syknęła MacTavish, co z jakiś powodów zabrzmiało niczym zarzut – Rzuciłaś wszystko
w diabły i wróciłaś.
- To co innego...
Inne okoliczności. Przypominam, że nad moją głową nie wisiała
wówczas kohorta galaktycznych kosiarek –
odcięła się Shepard nie podnosząc głosu.
Dziewiąte i
dziesiąte jednocześnie: pożądanie i zemsta.
Niczym popełnienie
grzechu wypełniało grzesznika. A czymże w takim razie był grzech? Grzech był
kwintesencją nieprawości. Wraz z nim przybyły; zemsta, strach i gniew, po jego
prawicy stało zaprzaństwo, lewicą jego było wszeteczeństwo. Grzech towarzyszył
od urodzenia; upajał się konsekwencjami, zmuszał do popełnienia, łaknął
potknięcia, kusił nieznanym. W swoim dotychczasowym, naiwnym trzydziestoletnim
życiu, Lav nie sądziła, że gwałtowna żądza może być tak szelmowsko irytująca. W
samej swej irytacji, piękna.
Chociaż uciekająca
się do banału.
- Poradzi sobie! –
warknęła komandor przerywając jej gwałtownie i zaskakującą złością – Jak
zwykle, zresztą.
Tym razem Lavina zamrugała w oszołomieniu.
- A więc …to o to
chodzi?! Skazujesz ich oboje właśnie dlatego?! - kobieta umilkła na
chwilę, zmełła siarczyste przekleństwo. A potem parsknęła śmiechem, który nie
trwał długo. Mierzyły się wzrokiem tocząc niewidzialny bój. Morze słów
niewypowiedzianych, zadawanie pytań i szukanie nieistniejących odpowiedzi.
MacTavish była tą,
która pierwsza w końcu przerwała ciszę.
I znów ważyła
słowa. Z tych samych powodów, co wcześniej.
- To zabawne,
wiesz? Wydaje ci się, że znasz kogoś. Że bardziej już nie można. Że cię nie zaskoczy.
Że możesz ufać. Prawda? Gówno prawda! A prawda jest stara jak świat, bo z gówna
miodu nie zrobisz. Zasrany interes, huh, Shepard?
Rudowłosa wywróciła
oczami.
- Litości…
Oszczędź mi tego pseudo-emocjonalnego bełkotu. Chcesz konkrety? Nie zdążymy na
czas, nawet, jeśli żyją. Stracimy cenny czas, na którego utratę nie możemy
sobie pozwolić, nie teraz. A jeśli żyją… poradzą sobie. Mój braciszek jest wystarczająco
zaradny. Jestem pewna, że zaopiekuje się też twoją siostrą. W końcu John jest
cholerną legendą ludzkości.
Taką też filozofię
wyznawało się w tamtych dniach. W dniach umiejętnego dobierania słów i gestów.
Umiejętnego dobierania kamratów. Gdzie walka u boku ludzi, których czynów się
nie rozumiało, bywała nieczęsto walką wewnętrzną.
…
- Lav, uch, nie
wytrzymam dłużej.. – wrzasnęła Liara utrzymując blok gruzu niestabilnym
polem biotycznym.
Sama Lav splunęła,
niemal w locie zauważając krwawą plwocinę. Zwinęła się jak fryga, niewidzialnym
strumieniem popchnęła nadbiegających oszołomionych pracowników budynku
dowództwa Przymierza, aby momentalnie złapać upadającą bezwładnie Liarę.
Zdążyła ją jeszcze ucałować w czoło, gdy gruz runął z okrutnym łomotem,
skutecznie tamując war zone od uciekających z niej. Jak się okazało, tamując
również jedyne wyjście z dziedzińca.
Na poszukiwania
„tylnych” wyjść nie znajdzie się czasu, zważywszy na napór wrogich jednostek.
Uczciwiej byłoby powiedzieć o ich przysłowiowym waleniu drzwiami i oknami. Z
chwilą, gdy jakiś szaleniec powalił Żniwiarza, presja ustała dwojako -
frontalny nacisk ustąpił pola lewej flance, która niemal momentalnie zapełniła
się martwakami, gdy zapadł się tamtejszy budynek biurowca.
Chwila
wystarczyła, by ukryte wśród całkowicie zawalonej zachodniej ściany pojedyncze
zombie błyskawicznie skoczyło ku Shepard. Kobieta instynktownie uchyliła się
przed atakiem, jednak bezskutecznie; zdążył ją sięgnąć.
Odskoczyła.
Czuła, jak zaczyna
ogarniać ją przerażenie, mimo, że ledwo drasnął jej tarczę. Wiedziała, że musi
zakończyć to, nim niepotrzebnie straci siły. Złapała mocniej za broń. Musi rąbnąć,
nim się zastawi.. lub zrobi cokolwiek. Nie może zaryzykować bólu. Nie teraz,
kiedy jej dowództwo wisi na włosku. Ilekroć wspominała Akuze, tylekroć
wypominali Elizjum. Trzeba było pokazać jej wyższość nad Johnem. I jego
dowództwem. Inaczej znów będzie tylko siostrą niezliczenie utytułowanego
braciszka.
Mimo, że nikt tego
nie przyzna wprost. Ale liczyć się będzie rozkaz Johnnego. I tylko jego.
Skoczyła do niego,
wykręcając przegub do efektownego uderzenia. Miał to być manifest wobec
beznadziejności sytuacji.
Martwiak padł. Od
strzału.
Świst
wystrzeliwanej kuli z Predatora poznałaby wszędzie. A tylko John używał broń
starej daty. Odwróciła się do niego. Miał na sobie osmalony mundur a twarz
wykrzywił w łobuzerskim uśmiechu. Stał na zrujnowanej ścianie zachodniej jak
nie przymierzając biblijny wybawca ludzkości w pełnej krasie.
Podchodząc,
położył dłoń na jej ramieniu, szczerząc zęby w jeszcze bardziej łobuzerskim
uśmiechu.
- Vega do mnie! –
wydarł się, próbując przekrzyczeć ogólny galimatias. – MacTavish!
Najpierw odwrócił
się młody chłopaczek.
Potem dwie kobiety.
Jednocześnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz